piątek, 23 marca 2012

z wizytą u Króla Samozwańca

Region: Ghana, Tongo
Sprzęt: Canon XS 100 IS
Okres: 2010

Masz ochotę napić się piwa lub zapalić jointa z królem? Nie ma żadnego problemu. Ale najpierw musisz uzbroić się w cierpliwość  i zdecydować się na upiorną podróż w kierunku wioski Tongo.

Godzina ok. 20. Jesteśmy w Tamale na północy Ghany. Szukamy czegoś co przypomina przystanek autobusowy, z którego możemy ruszyć w kierunku miejscowości Bolgatanga.  
Mija około dwóch godzin  od czasu rozpoczęcia próby dotarcia do celu poprzez analizę mapki z Lonely Planet i wskazówek lokalnych pomocników ( Pamiętajcie – Ghanijczycy to najgorsi przewodnicy świata. Bez wyjątków). Co gorsza,  na północy Ghany zaczyna być już problem z wypieraniem języka urzędowego, którym oficjalnie jest angielski, na coś francusko-lokalnego.
Mamy dość, jesteśmy brudni, zmęczeni i  wkurzeni. Na pocieszenie duszy decydujemy się więc na pocieszenie podniebienia i prosimy pierwszego lepszego taksówkarza o zawiezienie do najbliższego miejsca gdzie możemy zjeść coś innego niż kurczak z ryżem.  Udało się, jedna z podstawowych potrzeb została wreszcie zaspokojona.
Taksówkarz, jako kolejny miły pomocnik proponuje odstawienie nas na przystanek.
Bez nadziei, ale już kompletnie obojętni zgadzamy się.
Wysiadamy na ciemnej ulicy. Nie ma tu niczego. Kompletnie. Ale pojawia się nadzieja. Na „przystanek" schodzi się coraz więc ludzi. To chyba tu? Tak udało się!
Godzina 23:30 opuszczamy Tamale.
Sama podróż nie należała do najprzyjemniejszych. W ghańskich autobusach nie ma  problemu, z tym, że danym pojazdem chce jechać więcej ludzi, niż przewiduje to liczba foteli.  Mieliśmy farta – siedzieliśmy na przodzie autokaru, gdzie z reguły jest najchłodniej (klimatyzacja  jest tylko w autokarach pierwszej klasy, ale te jeżdżą wyłącznie na głównych i bardziej turystycznych trasach) . Wszystkie fotele były już niestety zajęte, dlatego kierowca wyczarował  małe czerwone stołki przypominające nieco nocniczki dla małych brzdąców. Takim krzesełkami wypełniono całą wolną przestrzeń autobusu, jakim było przejście pomiędzy fotelami. Podczas trasy siedząc na takich krzesełkach przesuwaliśmy się w rzędzie kaczuszek raz w tył, raz w przód.. a teraz wyobraźcie sobie jeszcze co się działo jak ktoś z tytułu zechciał wysiąść (…) Dodam, że plecaki trzymaliśmy na kolanach, bo w bagażniku: miejsca brak. 
Podróż trwała kilka godzin. 
A zapomniałam jeszcze dodać, o małej awarii, przez którą musieliśmy koczować przed autobusem około godziny na jakimś afrykańskim końcu świata.
Na koniec uroczą noc w autobusie umilić nam miała jeszcze jedna z uwielbianych przez Ghanijczyków ich państwowa telenowela i teledyski (tu link, żebyście poczuli klimat:   http://www.youtube.com/watch?v=RV0ESpnhUXQ )
Do Bolgatangii docieramy około 4 w nocy.  Nie opłaca się więc brać nam noclegu. Bardzo mało rozgarnięty taksówkarz po okrążeniu całego miasta zawozi nas do willi/pensjonatu gdzie właściciel pozwala nam przeczekać do wschodu słońca w czymś w rodzaju recepcji. Nie spaliśmy, ale odpoczęliśmy, wzięliśmy prysznic i naładowaliśmy telefony komórkowe.
To była ciężka noc. Ale ubaw i frajda z tych absurdów nie popsuła nam humoru.
Słońce. Śniadanie. Ruszamy w drogę.
Pierwszy dzień: Paga Crocodlie Pond – rezerwat krokodyli, które możesz nakarmić żywym kurczakiem, wioska domów glinianych, granica z Burkina Faso i pierwszy katolicki kościół w Ghanie.  
W końcu upragniony nocleg i deszcz, który ochłodził ghański upał.
Dzień drugi. Pobudka rano i jedziemy do Tongo. Jedziemy do króla!
Łapiemy  podmiejski busik, tym razem  już na fotelach J Wysiadamy w szczerym polu, skąd odchodzą tylko dwie drogi. Jedna, w kierunku której właśnie odjechał nasz busik, no i ta druga. Na szczęści spotykamy białych, którzy wracają właśnie z tej drugiej. Nie wiadomo skąd pojawia się „przewodnik”, który mimo naszych odmów, usilnie idzie za (z) nami. Po jakimś czasie się do niego przyzwyczajamy. Opowiada ciekawe historie, które są nawet czasem zabawne. 
Droga do króla i jego wioski miała mieć około 7 km. Niestety przez słońce i nasze kilkukilogramowe plecaki, trasa sprawiała wrażenie jakby nigdy nie miała mieć końca..  Na naszej trasie pojawia się kolejny człowiek. Tym razem nie jest biały. Jego skóra jest czarna jak smoła, usta są wielkie i czerwone, a zęby białe jak śnieg. Teraz gdy sobie przypominam tego Tubylca, od razu na myśl przychodzi mi historia wilka od czerwonego kapturka. Ten jednak nie chciał nas zjeść ale za to niestety bardzo spodobała mu się moja torebka Lacosty (moja głupota, żeby ją zakładać).  Najgorsze, że nowy przybysz miał przypiętą do paska dość sporą maczetę (chyba do ścinania trawy). Ponadto sprawiał wrażenie jakby był pod wpływem czegoś i nie miał zabardzo kontaktu z rzeczywistością.  Nie ukrywam, że puls w moich żyłach przyspieszył prawdopodobnie do swojego maksimum, ale starałam się zachować spokój.  I tu przydał się nasz „przewodnik”. Wykrzykując w obcym języku i grożąc rękoma (wyglądało to tak, jakby zbierało się na porządną bijatykę), po jakimś czasie udało mu się przepędzić Wariata. Uff.  
Dotarliśmy. W  „kamiennej wiosce” znajdowało się już oficjalne biuro (garaż J), gdzie można było wynająć oficjalnego przewodnika.  Nasz obrońca, który podawał się za przewodnika okazał się oczywiście małym ścieminiarzem i z „oficjalnym” przewodnikiem nie miał nic wspólnego. Z racji jednak zaistniałej sytuacji, daliśmy mu symbolicznie kilka dolarów za obronę – zwłaszcza, że w perspektywie mieliśmy powrót do domu tą samą drogą którą przyszliśmy - „Drogą Tubylca”.
Kamienna Wioska jest piękna. Ogromne głazy i kolory otaczającej jej trawy, drzew i kwiatów robią pioronujące wrażenie. Ponadto za czasów niewolnictwa,  wioska stanowiła ukrycie dla wielu czarnoskórych. Z tego powodu w głazach znajdujemy niesamowite ciekawostki i pomieszczenia, jak np. pozostałości po szkole, w której uczyły się dzieci.
Przy skałach znajduje się prawdziwa afrykańska wioska i gliniasto-piaskowy pałac króla. Zabawnym faktem jest to, że prawie wszystkich mieszkańców wioski łączą więzy krwi. Tak, otóż Król ma około 40 żon, a dzieci nikt nie jest w stanie się do końca doliczyć…  
I skucha. Samego króla nie udało nam się spotkać. Aczkolwiek nadmiar wrażeń i poznanie prawie całej jego rodziny sprawiły, że  w gruncie rzeczy wcale nam już nie zależało na tym spotkaniu. Z opowieści przewodnika i innych turystów, spotkania z królem są zazwyczaj podobno  bardzo "fajne". Król to wyluzowany staruszek, który swoich białych gości najchętniej wita alkoholem lub różnymi ziółkami.. 
Nam wrażeń na jeden dzień wystarczyło.  Ku naszej radości, na koniec wyprawy szczęście się do nas uśmiechnęło i okazało się, że w  królewskim busiku turystycznym który odjeżdżał do miasta, zostały 3 wolne miejsca.
Wracamy. A Tubylec już nam nie groźny.  



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz